piątek, 21 czerwca 2013

czerwiec

Dawno mnie tu nie było, ale w życiu dzieje się tyle rzeczy, że nie miałam potrzeby/motywacji do wynurzeń. Ktoś do mnie ostatnio napisał co się ze mną dzieje, bo zniknęłam - no mówiąc szczerze nic szczególnego - po prostu życie - normalne, powolne. Praca, dom jakieś mniejsze lub większe przyjemności, drobne niepowodzenia, norma.

W dalszym ciągu codziennie się kłuję i przyjmuję Copaxone. I jest dobrze, raz z górki, raz pod górkę. Raz jestem zmęczona i padam na pysk innym razem mogę latać i ścigać się z ptakami.

A wpis dzisiejszy dedykowany jest CZERWCOWI. Dla mnie czerwiec przez kilka ostatnich lat to był taki mityczny miesiąc, którego się panicznie bałam. Wiem, że tak trzeźwo rozumując to nie miałam czego, ale bałam się gorąca, że znowu moje SM da o sobie znać i tak dalej, i tak dalej... Strach ten był irracjonalny (może nie do końca pozbawiony podstaw), bo przecież rzut można dostać w każdym innym miesiącu, ale dla mnie czerwiec to jest TEN miesiąc. Moje 2 zdefiniowane rzuty (i może jeszcze jeden taki nie do końca "klasyczny") miały miejsce pod koniec maja / w czerwcu.

Wczoraj idąc na rezonans kontrolny, w pięknym słońcu, przy 27 st.C stwierdziłam, że się nie boję. Jakie to niesamowicie fajne uczucie - aż MUSIAŁAM się pochwalić. To niesamowite poczucie wolności od strachu, że coś się stanie złego, że idę sobie, słońce świeci a ja się tym słońcem cieszę, zamiast mieć gdzieś w tyle głowy, że coś będzie nie tak.

Wiem, że rzut można dostać w każdym momencie, że jutro coś może się wydarzyć, ale chyba przestałam rozpatrywać to w takim kontekście. Na pewnym poziomie żyć chwilą, nie przejmować się tym co będzie. Po prostu - ŻYĆ, ale do tego trzeba czasu, a mi to zajęło dobrych kilka lat.